Jeśli ta recenzja ma mieć jakąkolwiek funkcję, jeśli ma być jakkolwiek pomocna, niech będzie po prostu wezwaniem do kina: "Monos" jest w stu procentach filmem sali kinowej, wymaga wielkiego
Reżyser "Monos", kolumbijsko-ekwadorski twórca Alejandro Landes, stawia recenzentów na dość niewdzięcznej pozycji. (Przynajmniej tych daleko za granicami swojej ojczyzny; z bliska pewnie widać więcej, i trudniej). Pan Landes nie jest może gawędziarzem na miarę Jagody Szelc, ale jak zacznie mówić, to koniec, jego opowieść okazuje się totalna, interpretacje układają się w konkretny wzór, któremu nic nie można zarzucić. Tylko że właśnie: trudno coś od siebie dodać, kiedy wszystko się zgadza.
Mamy ośmioosobowy oddział nastoletnich żołnierzy. Bez imion, za to z pseudonimami jak z kreskówki (Rambo, Smerf, Yeti, Szwedka, Lady, Wilk, Pies i Bum-bum). Bez określonej jakąś większą opowieścią tożsamości, poza tym, co widać; nie znamy ich afiliacji politycznej (odpowiadają przed organizacją o nazwie Organizacja), nie wiemy, jak trafili do partyzantki (jest sugestia, któreś z nich mogło zostać porwane). Są na samym dole wojskowej hierarchii, opiekują się amerykańską zakładniczką w bunkrze w Andach. I to mniej więcej tyle. Połowa filmu była kręcona w Parku Narodowym Chingaza na wysokości czterech tysięcy metrów. Druga połowa – w tropikalnej dżungli, w dolinie rzeki Samaná. (Wszystko to w spartańskich warunkach: pierwszy dzień zdjęciowy zaczął się od wezwania karetki, pod koniec zdjęć sam reżyser został zabrany z planu przez pogotowie, gdy organizm odmówił współpracy z powodu przepracowania).
Landes mówi, że chociaż jego dzieło siłą rzeczy wypływa z doświadczeń kolumbijskiej wojny domowej, dzieje się poza czasem, może być filmem historycznym i postapokaliptycznym, poza opozycją przeszłość-przyszłość. Akcja rozgrywa się w rajskim piekle – utytłane w błocie nastolatki bawią się bronią automatyczną ponad pierzyną z chmur. Poza dzieciństwem i dorosłością, do pewnego stopnia także poza płcią; granica pomiędzy dziewczynami a chłopakami szybko zaczyna rdzewieć. Film nie ma jednego głównego bohatera, ale jeśli jest tu jakaś postać centralna, jest nim Rambo – napisany jako rola dla chłopca i funkcjonujący w roli męskiej (w kwestii językowej, nie znając hiszpańskiego, zdaję się na tłumaczenie), ale grany przez nastoletnią debiutantkę Sofię Buenaventurę. Czas, miejsce i normatywne wyznaczniki tożsamości zostają więc rozmazane – pozostaje jedynie naga przemoc. Psychologicznie dramaturgia filmu opiera się o pytanie, na ile wojna została przez nastoletnich partyzantów zinternalizowana, kto i na ile potrafi wyobrazić sobie ucieczkę z oddziału, jakiś świat zewnętrzny w ogóle. Przez większość czasu bohaterowie są zostawieni sami sobie, kontrolowani jedynie przez radio; dowódca odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Gra go Wilson Salazar, facet, który sam był dziecięcym żołnierzem, zdezerterował po dwudziestce z oddziału należącego do FARC (Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii), i początkowo został zatrudniony przez Landesa jako konsultant do pracy z młodymi aktorami.
Oczywiście kiedy Landes opowiada o przekraczaniu czasu, przestrzeni i płci, i tym, jak polityczne racje ulegają w przemocy erozji, wygłasza pacyfistyczny manifest. Ale jest w tym coś z interpretacyjnego samograju, bardzo atrakcyjnego na papierze, ale jednocześnie trochę groźnego: tego typu konstrukcje łatwo stają się rozpaćkanymi alegoriami, z których trudno cokolwiek politycznego wykrzesać. I wszystko to mogłoby się rozejść w szwach, gdyby "Monos" były filmem choć odrobinę skromniejszym.
Mutante Cine
Pandora Filmproduktion
Dynamo
Le Pacte
Lemming Film
El Campo Cine
Film i Väst
Franja Nomo
Bord Cadre Films
Tymczasem są filmem epickim – widowiskiem na wielkim ekranie. I jeśli ta recenzja ma mieć jakąkolwiek funkcję, jeśli ma być jakkolwiek pomocna, niech będzie po prostu wezwaniem do kina: "Monos" jest w stu procentach filmem sali kinowej, wymaga wielkiego ekranu i dobrego nagłośnienia w znacznie większym stopniu niż jakikolwiek hollywoodzki film akcji. Oczywiście jest też kolumbijskim arthouse'em, co sporo utrudnia, ale jeśli macie szczęście mieszkać w mieście, w którym "Monos" pojawią się w repertuarze, proszę trzymać rękę na pulsie. Film ma gęstość narkotycznego koszmaru. Pozwólcie, by niepokojąca ścieżka dźwiękowa Miki Levi – raz bębny, raz gwizdy, jakieś dziwne metaliczne brzmienia – zawibrowała Wam w brzuchu.
Przede wszystkim działa tu przestrzeń – szczególnie w pierwszej połowie filmu holenderski operator Jasper Wolf (Urszula Antoniak zrobiła z nim "Code Blue") wprowadza widza w stan permanentnego przechodzenia z lęku wysokości i przestrzeni w klaustrofobię. Wyrastające z błotnistych zboczy omszałe kloce bunkrów przywodzą na myśl ruiny zamków – pod nimi kłębią się szare chmury. Jest w tym coś makabrycznie baśniowego, a jednocześnie konkretnego w swoim ekstremum – ekran smakuje wilgocią, pachnie mgłą, wszechobecną lodowatą zawiesiną. Przed zimnem nie ma się gdzie ukryć – bo przecież nie w ciasnocie bunkra, który sprawia wrażenie, jakby w każdej chwili mógł się zawalić. Efekt bierze się z pracy skali – kontrastowaniu intymności, zindywidualizowanych, przemarzniętych ciał z ogromem przestrzeni, planami, które licytują się ze sobą na ogrom w sposób absolutnie przytłaczający. Może dlatego druga część filmu robi mniejsze wrażenie; jesteśmy bardziej oswojeni z obrazami dżungli, obleśnego okołorównikowego upału. Ale i tu wydarzają się niezapomniane obrazy – jak zakładniczka kąpiąca się w rzece z łańcuchem na szyi, przedziwna scena z odkrawaniem czubków kaloszy.
Laureatka IV edycji Konkursu "Powiększenie". Mieszka w Warszawie, później Grand Prix w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2018). Kulturoznawczyni, pisze o serialach telewizyjnych, filmie, literaturze i... przejdź do profilu